„Jak to sama do Paryża?!”. O bezpieczeństwie, komunikacji publicznej i jedzeniu w Paryżu
Nie wiem, czym jest syndrom paryski. Ta dolegliwość ma się pojawiać u podróżujących do Paryża, którzy są rozczarowani tym, że zastana rzeczywistość nie odpowiada ich wcześniejszym wyobrażeniom. Wiem natomiast, że można po powrocie wzdychać do zdjęcia, na którym widać w oddali wieżę Eiffla. I przeoczyć fakt, że na pierwszym planie jest Hitler. Taki był objaw mojej tęsknoty za tym miastem.
Pisząc te słowa, w tle najpierw włączam sobie jazz, żeby wczuć się w klimat Paryża. Uświadamiam sobie jednak, że nie przywołuję tym wspomnień, a raczej próbuję wykreować coś, czego nie doświadczyłam. W najfajniejszych kawiarniach, jakie odwiedziłam, w tle słychać było raczej The Beatles. Na imprezie cmentarnej, na jakiej byłam – The Doors. Na próbie teatralnej, na którą przypadkiem się wprosiłam – piosenki z repertuaru trupy Compagnie Jolie Môme. Na ulicach Montmartre – katarynki i akordeony. A kiedy wykończona, po spędzeniu ośmiu godzin w Luwrze miałam ochotę napić się wina, trudno było mi znaleźć ciekawy lokal na szybko. Ostatecznie trafiłam do jakiejś knajpy meksykańskiej z rytmami latino. Pomijając jednak oprawę muzyczną, wszystko było tak, jak sobie to wyobrażałam.
Wybrałam się tam sama, bo chciałam doświadczać tego miasta samodzielnie, bez zdawania się na kompromisy i zachcianki towarzysza. I był to fantastyczny pomysł! Rano kupowałam bagietkę w okolicznej piekarni, brałam kawę na wynos i ruszałam do metra lub – jeśli nie miałam w planach muzeum – wsiadałam do pierwszego lepszego autobusu jadącego w dowolnym kierunku i wysiadałam, gdy tylko za oknem pojawiało się coś, co mnie zainteresowało. Po całych dniach spędzanych na włóczeniu się, odwiedzaniu księgarń, dziwacznych sklepików, cmentarzy i muzeów, siadałam przed kawiarniami przy okrągłych stoliczkach, zamawiałam kawę, paliłam papierosy i spisywałam w notesie swoje przygody i obserwacje. Do tego wszystkiego miałam okazję przetestować swoją zaradność. Tak się składa, że zwykle osoby towarzyszące mi w podróżach posługiwały się angielskim czy nawigacją lepiej ode mnie. Tym razem musiałam sobie radzić zupełnie sama, ale udało się! W dodatku bez żadnego towarzystwa łatwiej było mi nawiązywać kontakt z napotykanymi ludźmi. Czasem była to tylko zdawkowa wymiana powierzchownych zdań w stylu „skąd jesteś?” albo „jak podoba ci się Paryż?”. Miałam też jednak okazję zawrzeć kilka naprawdę ciekawych znajomości.
Sama do Paryża – ale jak to?!
Gdy informowałam otoczenie, że wybieram się do Paryża, to pierwsze pytanie brzmiały: z kim? To jakaś wycieczka? Biuro? Jak odpowiadałam, że jadę sama i również sama sobie to organizuję, reakcją był szok i niedowierzanie. Ale jak to sama?! Co tam będziesz robiła sama? Nie boisz się? Szalona dziewczyna! Padały też pytania o mój związek. To nic, że mój chłopak (marynarz) był w trakcie czteromiesięcznego rejsu i krążył między Wielką Brytanią a USA. Jak dziewczyna rusza się z domu bez partnera, to na pewno między nimi musi być coś nie tak! Ja tymczasem już od dawien dawna mówiłam, że chcę się wybrać tam sama. Nie znaczy to, że bez chłopaka, bo między nami dzieje się coś złego. Po prostu sama! Miałam ochotę na takie samodzielne doświadczenie i tyle. Bez żadnych dodatkowych sensów naddanych.
Bezpieczeństwo
Mogłabym zrobić kolaż z wiadomości, które otrzymywałam od zatroskanych znajomych i rodziny. Że muszę na siebie uważać. Żebym nie włóczyła się tam po nocach. Że tam jest dużo Arabów. Że tam są zamachy terrorystyczne, zamieszki i strajki.
Skłamałabym twierdząc, że wszędzie i przez cały czas czułam się zupełnie bezpiecznie. Równocześnie jednak w pełni szczerze mogę powiedzieć, że przez 8 dni mojego pobytu w Paryżu najbardziej bałam się tego, że spadnę z łóżka piętrowego! Spałam na górze i moje łóżko było niezabezpieczone żadną barierką.
19. dzielnica, w której się zatrzymałam, zdecydowanie bezpieczną nie jest. Niebezpieczne jednostki zdarzają się oczywiście w każdej narodowości, ale wśród czarnoskórych zamieszkujących tę dzielnicę naprawdę czułam się jak wśród dresów albo kiboli. Pijani lub naćpani. Wykrzykujący coś do towarzyszy albo nawet do samych siebie. Miałam to szczęście, że wieżowiec, w którym nocowałam, znajdował się naprzeciwko wejścia do metra, nie musiałam się więc zapuszczać zbyt głęboko w tę dzielnicę. Gdy jednak zdarzyło mi się po zmroku wysiąść po drugiej stronie, musiałam się trochę przejść i wtedy co kawałek widoczni byli czarnoskórzy proponujący cigarettes. Nie sądzę jednak, żeby w trzymanych przez nich czerwonych paczkach Marlboro znajdowały się zwykłe papierosy. Z kolei kiedy po kilku dniach odważyłam się zamiast do metra, wsiąść do autobusu i jechać w przypadkowym kierunku, widziałam przez okno pod wiaduktami masy prowizorycznych obozowisk namiotowych. Ogólnie na ulicach Paryża nie brakowało żebrzących, naćpanych czy po prostu śpiących na chodnikach. Z kolei pod Wieżą Eiffla trudno było odgonić się od nagabujących Marokańczyków, którzy proponowali pamiątki i alkohol. Część osób boi się gryzoni, więc wspomnę też o wielkich szczurach, które można było spotkać na stacjach metra czy w parkach.
Nie ma więc co ukrywać – Paryż ma miejsca, których nie zobaczycie na uroczych pocztówkach. Myślę jednak, że te aspekty nie są powodem, dla których trzeba by w ogóle zrezygnować z wizyty tam, nawet samotnej! Unikałam miejsc, w których nie czułam się bezpiecznie, w dzielnicy marokańskiej nie zatrzymywałam się nawet na robienie zdjęć, w metrze trzymałam plecak blisko siebie, a do hostelu wracałam między 21 a 22. Nie trzeba panikować, ale też nie ma co chojraczyć. Jestem absolutnie świadoma tego, że jako sama, raczej drobna i niewysoka dziewczyna, nie miałabym wielkich szans na obronę, jeśli ktoś chciałby zrobić mi krzywdę.
Język
Wiele słyszałam wcześniej na temat tego, że Francuzi są gburami i nawet jeśli znają angielski, to i tak oczekują od obcokrajowców, że będą mówili perfekcyjnie w ich języku i jeszcze protekcjonalnie poprawiają wymowę. Tymczasem ja znam zaledwie kilka słów po francusku i nie miałam żadnego problemu w porozumiewaniu się z Francuzami po angielsku. Wszyscy byli dla mnie bardzo mili, pomocni i życzliwi. W większości miejsc takich jak restauracje, sklepy czy muzea, ludzie dobrze posługiwali się angielskim. Kiedy dozorca wieżowca, w którym nocowałam, chciał ze mną pogawędzić, po prostu wyjął swojego smartfona i rozmawialiśmy za pośrednictwem translatora. Z kolei kiedy zaraz po przyjeździe chciałam się upewnić, że nadjeżdżające metro jedzie w kierunku, do którego chcę dotrzeć, wskazałam kobiecie na peronie mapę metra, pokazałam moją stację docelową i zapytałam: Oui? Odpowiedziała: Oui. I tak bez pomyłek udało mi się dotrzeć do celu.
Sama też w sklepach czy muzeach podpytywałam o różne słowa, wyrażenia czy wymowę. Spotykało się to z życzliwością. Ogólnie nieznajomość języka zawsze można nadrobić gestami, uśmiechem i otwartością! Niezastąpiony jest też translator w telefonie.
Komunikacja
Paryż ma fantastyczną sieć metra, na którą składa się aż 16 linii. Jeśli ma się plan metra, przesiadanie się na poszczególne nitki i dostanie się do celu naprawdę nie jest trudne. Ja miałam przy sobie papierowy plan metra wydarty ze starego przewodnika, ale dostępne są też aplikacje, które można sobie ściągnąć na telefon. Jeśli będziecie chcieli wydrukować mapę z internetu, to koniecznie zróbcie to w kolorze! To ułatwi orientację, bo poszczególne linie są pooznaczane nie tylko numerami, ale również właśnie kolorami. Oprócz metra, po mieście kursują też autobusy. Z tych korzystałam głównie na ślepo. Wsiadałam do dowolnego, który akurat nadjeżdżał, zwiedzałam przez szybę i wysiadałam, gdy coś mnie zainteresowało. Mogłam sobie pozwolić na takie swobodne korzystanie z komunikacji dzięki temu, że posiadałam kartę Navigo.
Jest kilka rodzajów biletów. Pojedynczy kosztuje 1,90 euro i uprawnia do 90 minut przejazdu autobusem lub od momentu skasowania biletu przy bramce metra do momentu wyjścia przez bramki. Można też kupić karnet 10 biletów za 14,90 euro. Jest też bilet tygodniowy Navigo, ale – uwaga! – działa od poniedziałku do niedzieli. Czyli jeśli kupicie ten bilet w środę, to i tak działa tylko do niedzieli. Jeśli więc na przykład przyjedziecie do Paryża w piątek i zostajecie do środy, to w takiej sytuacji najkorzystniejszym rozwiązaniem będzie raczej posiłkowanie się karnetami lub pojedynczymi biletami. Karta Navigo kosztuje 22,80 euro + 5 euro za jej wydanie. Uwaga! Do jej wyrobienia potrzebne jest zdjęcie do dokumentu. Na szczęście jej wyrobienie jest proste. Płacicie, dajecie zdjęcie, które zostaje przyklejone do plakietki, podpisujecie się na niej i to wszystko! Jeździcie metrem i autobusami po całym Paryżu aż do końca niedzieli.
Aktualne informacje o biletach znajdziecie tutaj.
Jedzenie
W skrócie: smaczne, ale drogie. Żeby nie wydawać majątku wyłącznie na jedzenie, rano przed ruszeniem w miasto jadłam jakiegoś gotowca typu makaron z mikrofalówki za ok. 4-5 euro (cieszę się, że są tam markety takie jak Franprix i Carrefour!), a potem jakąś bagietkę z dodatkami lub gotową sałatkę, też za jakieś 4-6 euro. Kawa americano na wynos kosztowała ok. 1,50 euro, w kawiarni 2-4 euro. Codziennie zachodziłam też do marketu Franprix po sok pomarańczowy, który można sobie za pomocą specjalnej maszyny własnoręcznie wycisnąć i nalać do butelki (mała butelka 0,33 l – 1,89 euro). Niestety, nawet nie chodząc po knajpach, jedzenie w Paryżu jest drogie. Nawet sucha bagietka czy croissant kosztuje około 1 euro. Makaroniki ok. 1,5 euro za sztukę. Inne wypieki w cukierniach zaczynają się od 5 euro. Naleśnik z nutellą od ulicznego sprzedawcy – od 3 euro. Koszt pojedynczych dań w restauracjach – od 10 euro.
Ale nie pojechałam jednak do Paryża po to, by we wszystkim szukać oszczędności. Nowe kraje to przecież też nowe smaki! Dwa razy więc zaszalałam i wybrałam się do restauracji na porządny obiad. Tutaj warto pamiętać, że w Paryżu godziny serwowania obiadu w restauracjach są sztywne. Można się zdziwić, kiedy późnym popołudniem na jednej ulicy zobaczy się mnóstwo pozamykanych lokali. Nie, to nie tak, że wszystkich właścicieli dotknął kryzys. Po prostu pora obiadowa trwa między 12 a 15, a później restauracje są zamknięte do wieczora, ewentualnie serwuje się w nich tylko napoje.
Za pierwszym razem zamówiłam żabie udka. Najzabawniejsze było dla mnie to, że kelner bardzo się troszczył o to, czy będą mi smakowały… pieczone ziemniaczki! Proponował przyprawy i keczup. Co do mojej obawy o jedzenie żaby, zapewniał, że są delicious! Siedzący obok Amerykanie spoglądali na zawartość mojego talerza z mieszaniną podziwu i obrzydzenia. Odmówili jednak, kiedy chciałam ich poczęstować. Jak to smakowało? Nie, nie będzie to moim ulubionym daniem, ale w smaku ani w konsystencji na pewno nie było obrzydliwe. Przypominało po prostu kurczaka w maśle z bułką tartą. Za ten eksperyment kulinarny zapłaciłam 19 euro.
Drugą rzeczą, której bardzo chciałam spróbować, były ślimaki. Te okazały się przepyszne! Przystawka podana na metalowej tacce z sześcioma wgłębieniami, a na niej ślimaki w skorupkach zatopione w masełku, czosnku i ziołach. Do tego szczypczyki do podtrzymywania muszli, żeby nie ubrudzić sobie rąk przy wyjmowaniu zawartości widelcem. Czarne mięso nie wyglądało może apetycznie, ale w smaku przypominało bardzo dobrze doprawioną krewetkę. Do ślimaków na pewno chętnie jeszcze wrócę! W moim zestawie za 16,90 euro w ramach dania głównego dostałam pyszną wołowinę w sosie winnym z jarzynami i crème brûlée na deser. Nie jestem fanką budyniowych deserów, ale chrupka warstwa karmelu na wierzchu całkiem fajnie komponowała się z resztą.
This article sums the dark and light Paris concisely. I’m very glad that the greater part appears to be positive. N’hésite pas à revenir car il y a toujours quelque chose de plus à explorer et découvrir.
Ângelo
Ângelo, thanks for your nice words! Of course, it’s more positive things in Paris! We talked about this – I’m sure that I’ll back to Paris! 😀