Quentin Tarantino robi baśń o kinie, czyli „Pewnego razu w… Hollywood” – recenzja
Dziewiąty film w dorobku Quentina Tarantino wzbudzał sensację już od pierwszych wzmianek na jego temat. Reżyser miał nakręcić film o „rodzinie” Charlesa Mansona i zamordowaniu przez nich żony Romana Polańskiego, dwudziestosześcioletniej Sharon Tate, będącej w dziewiątym miesiącu ciąży. Zważywszy na wcześniejszy dorobek lubiącego się w ekranowej masakrze reżysera, trudno było się spodziewać, że zachowa dokumentalną wierność historii, a przy okazji pytaniem otwartym pozostawało, czy zrobi film taktownie. W końcu rodzina Tate i Polański wciąż żyją…
Już sam tytuł filmu, z frazą „Pewnego razu…”, naprowadza nas na trop baśni. W baśniowej krainie Hollywood żyją ludzie dobrzy – tacy jak Sharon Tate i ludzie źli, tacy jak Charles Manson. Są też tacy, którzy nie są ani dobrzy, ani źli. Dawno, dawno temu – u schyłku lat sześćdziesiątych – żył sobie aktor Rick Dalton. Jego najlepszym przyjacielem, a zarazem dublerem, był Cliff Booth. Rick, nieco przebrzmiała gwiazda serialowego westernu, starał się wrócić na szczyt. Gdy już wydawało mu się, że jego kariera jest skończona, do sąsiedniego domu wprowadził się znany polski reżyser Roman Polański wraz ze swoją piękną żoną – Sharon Tate…
Sensacją polskich serwisów informacyjnych była informacja o udziale w filmie Tarantino Rafała Zawieruchy w roli Romana Polańskiego (Polak! Polak gra w amerykańskim filmie!). Ten pojawia się bardzo, bardzo epizodycznie, wypowiada zaledwie kilka kwestii i jego postać jest tak nieznacząca, że właściwie mogłoby go w tym filmie w ogóle nie być. Film jest przede wszystkim popisem możliwości aktorskich Leonarda DiCaprio. Rola aktora, przedstawienie go w obszernych scenach w różnych filmach (znaczna część akcji toczy się na planach filmowych), dały mu możliwość zaprezentowania swoich szerokich umiejętności. Brad Pitt też daje radę – okraszona humorem rola pozbawionego większych ambicji dojrzałego kaskadera, który poza planem zajmuje się też usługiwaniem bogatszemu kumplowi, pozwala mu zaprezentować się nie tylko aktorsko, ale też udowodnić, że pomimo pięćdziesięciu pięciu lat, nadal jest w świetnej kondycji fizycznej, a bez koszulki wciąż wygląda lepiej od niejednego znacznie młodszego mężczyzny. Z kolei Margot Robbie jako Sharon Tate nie dostała zbyt wymagającej roli. Przede wszystkim ładnie wygląda, tańczy i się uśmiecha. Kwintesencją tej postaci jest scena, kiedy chce wybrać się na jeden z filmów, w którym gra, ale nie zostaje rozpoznana przez pracowników kina. A kiedy już zasiada na widowni, przede wszystkim obserwuje reakcje widzów na swój występ na ekranie. Jako że to Hollywood, w filmie pojawiają się też epizodycznie postaci takie jak Bruce Lee czy Steve McQueen. Przede wszystkim jest to jednak kino samcze i zabrakło tu wyrazistych, ciekawych bohaterek.
Schyłek lat sześćdziesiątych to też wciąż era hippisów. I jest to oddane w soundtracku – usłyszymy m.in. Rolling Stones, Simon&Garfunkel czy Jefferson Airplane. Ale też poprzez pokazanie komuny hippisowskiej. Przyznam, że jest to obraz zniechęcający. Są nazywani przez bohaterów brudasami i rzeczywiście – dom, czy też może raczej szopa, w której mieszkają, to brudna rudera. W dodatku narkotyki i seks są na porządku dziennym. Ich długie włosy są posklejane i potargane. Ale jest to też zapewne zabieg celowy, aby pokazać, jak żyją przyszli mordercy. Jednak lata sześćdziesiąte to też ogólnie czas swobody i rewolucji seksualnej, która objawia się nie tylko wśród młodzieży hippisowskiej, ale i wśród gwiazd Hollywood. Pięknie to widać na przykładzie imprezy w rezydencji Playboya, gdzie w czasie, kiedy bawią się Sharon Tate z Romanem Polańskim, ich znajomi wyjaśniają między sobą, że aktorka była jeszcze do niedawna zaręczona z innym mężczyzną, obecnym na tej imprezie, ale ona zostawiła go dla Polańskiego i wyszła za niego.
Ciekawym zabiegiem jest to, że w tym długim filmie (161 minut), właściwie toczy się akcja w akcji. Sekwencje z planu są tak długie, że sceny z powstającego filmu są właściwie osobnymi historiami – nie wnoszą niczego do głównej fabuły filmu, ale są hołdem dla kina tamtych czasów. Widzimy więc kulisy powstawania produkcji filmowych i to, jak prawdziwe emocje wpływają na odgrywaną przez aktora postać (możemy zobaczyć np. wściekłego i płaczącego DiCaprio, który karci się sam za to, że zapomniał tekstu). Wszystko toczy się dość wolno. Bohaterowie dużo ze sobą rozmawiają, wymieniają refleksje, które nie popychają akcji do przodu. Wiemy jednak doskonale, że to cisza przed masakrą, która nadejdzie. Wiadomo nam to stąd, że masakra jest nieunikniona – bo to przecież „miał być film o morderstwie bandy Mansona”, po drugie to film Tarantino. A film Tarantino masakrą zakończyć się musi. Myślimy więc, że znamy już zakończenie…
Fani Tarantino na pewno się nie zawiodą. Po jego dwóch ostatnich westernach (Django i Nienawistnej ósemce), zobaczą, jak od podszewki wyglądało dawniej kręcenie westernów. I choć w Pewnego razu… jest sporo nostalgii, niezawoalowanej miłości Tarantino do kina, to nie brakuje humoru, akcji i świetnych dialogów, tak charakterystycznych dla twórczości tego reżysera.