close
film

„Dom, który zbudował Jack” – recenzja

Seks i krew to najlepiej sprzedające się rzeczy. I choć dwa ostatnie filmy Larsa von Triera biorą sobie kolejno na tapetę właśnie te tematy, to zarówno Nimfomanka, jak i Dom, który zbudował Jack, nie są filmami dla mas. Nie tylko dlatego, że są przeznaczone dla widzów dorosłych.

Główny bohater, Jack, jest psychopatą i musi uczyć się wyrażania emocji poprzez mimikę przed lustrem. Dokonuje kolejnych mordów i trzyma ciała swoich ofiar w chłodni po to, żeby robić im zdjęcia i formować z nich specyficzne rzeźby. Uważa się za artystę. Zresztą kolejne rozdziały są przeplatane dialogiem z offu, w którym Jack tłumaczy swoje osobiste poglądy na temat moralności i natury zła. Wierzy w słuszność tego, co robi, jest to jego sposób na wyrażenie siebie, ale też… odczuwania czegoś. To uzależnienie jak alkohol czy narkotyki. Jego życie nabiera sensu tylko wtedy, gdy robi to, co go emocjonuje najbardziej – popełnianie zbrodni.

Choć w tym dwuipółgodzinnym obrazie nie brakuje scen drastycznych, to nie zajmują one zbyt wiele miejsca. Nie ma tu epatowania krwią dla samego faktu eksponowania zmasakrowanych ciał. Istotniejsze jest budowanie napięcia, które doprowadza do popełniania morderstw – jak choćby w scenie polowania w trzecim epizodzie. Jack mógłby od razu wszystkich wystrzelać, a kamera mogłaby skupić się na obrazie okaleczonych zwłok. Jednak nie taki jest sens. Jack jest wyrafinowanym mordercą. Zanim zastrzeli swoją znajomą i jej dzieci, najpierw opowie im o polowaniach, o rodzajach broni. Dla ułatwienia sobie zadania rozda im też czapki w wyróżniającym się kolorze, aby z wieży strzelniczej lepiej ich widział pośród traw. Zanim zabije matkę, urządzi też upiorny piknik, do którego posadzi też, niczym lalki, ciała jej synów.

Jeśli chcesz ukrywać zwłoki, posiadanie osobistej chłodni to praktyczne rozwiązanie.

Przedstawianie mordercy jako głównego bohatera i narratora to zabieg, dzięki któremu mimowolnie możemy polubić, a przynajmniej lepiej zrozumieć „tego złego” – podobnie jak choćby w przypadku tytułowego bohatera serialu Dexter. Taka zmiana perspektywy pozwala widzowi kibicować temu, kogo w innych okolicznościach bezdyskusyjnie chcielibyśmy wysłać do więzienia. Dodatkowo obraz von Triera jest momentami groteskowo zabawny, przez co tym bardziej zawieszamy negatywny osąd o złoczyńcy.

Lars von Trier wprowadza do obrazu elementy założeń swojej Dogmy 95 – w wielu scenach obraz kręcony jest z ręki. Nie ma też muzyki innej niż ta z tła – z radia, sprzętu grającego, czy pianina. Składa też hołd dosłowny hołd samemu sobie. Dyskusje z offu Jacka i tajemniczego Verge’a są ilustrowane kolażami różnych obrazów i materiałów filmowych, w tym wielokrotnie przedstawiane są sceny z filmów reżysera.

Do pewnego momentu jest to śmieszno-straszny dramat o seryjnym mordercy. Epilog, w którym następuje ucieczka przed policją i zejście do piekła, zamienia się jednak w fantastykę i zupełnie zmienia charakter całego filmu. Niby dzięki temu wymyka się jednemu z dwóch oczywistych zakończeń, w którym to bohater: a) mógłby faktycznie uciec kanałami, co raz jeszcze potwierdziłoby to, że jest niewiarygodnym, bezkarnym farciarzem (zło wygrywa) albo: b) po dokonaniu sześćdziesięciu kilku morderstw szczęście Jacka w końcu się kończy i trafia za kratki (dobro zwycięża). Von Trier decyduje się tu jednak na trzecie rozwiązanie i – podobnie jak w Antychryście – pojawia się element nadprzyrodzony. Bohater ostatecznie trafia do piekła, gdzie ginie w ogniu. Koniec. Film okazuje się nie tyle kolejną historyjką o seryjnym mordercy uciekającym przed policją, co Wielką Metaforą, esejem na temat zbrodni i kary. I tym zabiegiem wymyka się równocześnie prostemu zaszufladkowaniu – w końcu nie jest to ani dramat, ani kryminał, ani film fantasy.

Dla mnie perełką był też autotematyzm. W kulminacyjnym momencie, kiedy do chłodni Jacka już zbliżała się policja, Verge czyni uwagę, że przecież miało być o budowaniu domu. No i co z tym domem? Zupełnie jakby w tym momencie reżyser sobie przypomniał, że fabuła rozminęła się z tytułem.

W filmie nie brakuje rozpoznawalnych nazwisk, jak choćby pojawiająca się w pierwszym epizodzie postać cudownie irytującej kobiety granej przez Umę Thurman. Jednak najbardziej znaczące okazują się tylko dwa – samego reżysera Larsa von Triera, który jest też autorem scenariusza, ale i przemyca tu sceny ze swoich poprzednich filmów, a zarazem swoją filozofię i światopogląd. No i Matt Dillon, który ze swoim niskim, lekko schrypniętym głosem i charakterystyczną fizjonomią fantastycznie odegrał psychopatę. Jego postać prawie nie znika z ekranu, ale hipnotyzuje przez dwie i pół godziny seansu.

Miałam obawę, że film będzie jedynie ponaddwugodzinną sesją okrucieństwa. Na szczęście się pomyliłam. Wyszłam z kina z nieco mieszanymi odczuciami, ale cieszyło mnie, że nie musiałam śledzić filmu spomiędzy palców przy twarzy.

Tags : blogi kulturalneblogi o kulturzebrudnopisDom który zbudował Jackdom który zbudował jack recenzjaThe House That Jack Built
Marta Porwich

The author Marta Porwich

Leave a Response